O pasji pielęgnowanej od dzieciństwa, trudnym życiu inżyniera w PRL-u, ale przede wszystkim o podróżach, uwiecznianiu piękna świata i wspaniałym albumie fotograficznym z Edwardem Grzegorzem Funke – współzałożycielem Fabryki Styropianu ARBET w Koszalinie rozmawia Marek Żelkowski.
Edward Grzegorz Funke, Fot. W.M.
Album „Moja podróż przez sześć kontynentów do Swisłoczy”To właśnie w czasie studiów, fotografia stała się moją życiową pasją. Od 1962 roku pracowałem dla agencji informacyjnych uczelni, a także dla magazynu „Kronika Studencka”. Nie ukrywam, że zarówno ja, jak i moi koledzy, traktowaliśmy owo dziennikarstwo bardzo poważnie. To była zresztą bardzo profesjonalnie wydawana gazeta, która zamieszczała między innymi doskonałe fotoreportaże. W „Kronice Studenckiej” stawiałem więc pierwsze kroki, zarówno dziennikarskie, jak i artystyczne. Działałem w Gdańsko-Bydgoskiej Grupie Fotograficznej HOMO i Kole Naukowym Filmu i Fotografii Politechniki Gdańskiej. Ale ponieważ trzeba było z czegoś żyć, to zajmowałem się również badaniami materiałów metodą radiologiczną. Prześwietlałem spoiny na terenie stoczni. A zatem oprócz tej fotografii artystycznej, parałem się wówczas fotografią nieco innego rodzaju. Powiedzmy techniczną. W 1969 roku skończyłem studia, a ponieważ w Koszalinie, potencjalny pracodawca gwarantował mi mieszkanie, więc wspólnie z żoną wróciłem do miasta mojego dzieciństwa. W czasie, gdy robiłem dyplom, miałem już syna. Małżonkę, która jest bardzo aktywnym uczestnikiem mojej działalności fotograficznej, poznałem w trzeciej klasie technikum, a zatem 52 lata temu. Małżeństwem jesteśmy od 47 lat. Po powrocie do Koszalina od samego początku byłem członkiem Koszalińskiego Towarzystwa Fotograficznego, a później przez parę lat także jego prezesem.
Edward Grzegorz Funke, Fot. Waldemar MulhsteinEdward Grzegorz Funke, Fot. Waldemar MulhsteinEdward Grzegorz Funke, Fot. Waldemar Mulhstein
Edward Grzegorz Funke, Fot. Waldemar Mulhstein
Edward Grzegorz Funke, Fot. Waldemar Mulhstein
Dziękuję za rozmowę.
(MŻ)
Rozpowszechniony stereotyp przekonuje, że osoby z wykształceniem technicznym raczej nie garną się do sztuki. Jest pan doskonałym zaprzeczeniem tej tezy i swoim życiem udowadnia pan, że ma ona niewiele wspólnego z rzeczywistością. Z jednej strony, jest pan inżynierem i biznesmenem, z drugiej autorem licznych publikacji, których ukoronowaniem jest obszerny album fotograficzny „Moja podróż przez sześć kontynentów do Swisłoczy”.
Od dziecka, od kiedy tylko pamiętam, zawsze mówiłem, że będę inżynierem. I konsekwentnie dążyłem do realizacji tego planu, chociaż nie było to łatwe. Proszę sobie wyobrazić, że kiedy skończyłem szkołę podstawową, w Koszalinie nie było żadnego technikum! A liceum było tylko jedno. Podjąłem więc naukę w technikum łączności w Gdańsku. Odległość pomiędzy miastami wynosi około dwustu kilometrów, ale w czasach mojej młodości, to była naprawdę daleka i długa podróż. Po ukończeniu szkoły średniej rozpocząłem naukę na Politechnice Gdańskiej, na wydziale mechanicznym.Album „Moja podróż przez sześć kontynentów do Swisłoczy”To właśnie w czasie studiów, fotografia stała się moją życiową pasją. Od 1962 roku pracowałem dla agencji informacyjnych uczelni, a także dla magazynu „Kronika Studencka”. Nie ukrywam, że zarówno ja, jak i moi koledzy, traktowaliśmy owo dziennikarstwo bardzo poważnie. To była zresztą bardzo profesjonalnie wydawana gazeta, która zamieszczała między innymi doskonałe fotoreportaże. W „Kronice Studenckiej” stawiałem więc pierwsze kroki, zarówno dziennikarskie, jak i artystyczne. Działałem w Gdańsko-Bydgoskiej Grupie Fotograficznej HOMO i Kole Naukowym Filmu i Fotografii Politechniki Gdańskiej. Ale ponieważ trzeba było z czegoś żyć, to zajmowałem się również badaniami materiałów metodą radiologiczną. Prześwietlałem spoiny na terenie stoczni. A zatem oprócz tej fotografii artystycznej, parałem się wówczas fotografią nieco innego rodzaju. Powiedzmy techniczną. W 1969 roku skończyłem studia, a ponieważ w Koszalinie, potencjalny pracodawca gwarantował mi mieszkanie, więc wspólnie z żoną wróciłem do miasta mojego dzieciństwa. W czasie, gdy robiłem dyplom, miałem już syna. Małżonkę, która jest bardzo aktywnym uczestnikiem mojej działalności fotograficznej, poznałem w trzeciej klasie technikum, a zatem 52 lata temu. Małżeństwem jesteśmy od 47 lat. Po powrocie do Koszalina od samego początku byłem członkiem Koszalińskiego Towarzystwa Fotograficznego, a później przez parę lat także jego prezesem.
Edward Grzegorz Funke, Fot. Waldemar MulhsteinEdward Grzegorz Funke, Fot. Waldemar MulhsteinEdward Grzegorz Funke, Fot. Waldemar Mulhstein
A zatem pasja fotografowania nie okazała się tylko studenckim hobby. Trwała dalej, również wówczas, gdy rozpoczął pan pracę zawodową.
Oczywiście! Nie będę jednak ukrywał, że na początku obowiązki zawodowe pochłaniały mnie bardzo mocno. Po powrocie z Gdańska, jako młody inżynier pracowałem przez niecały rok w fabryce wytwarzającej maszyny budowlane. Pracowałem tam krótko, ponieważ na wniosek rektora koszalińskiej Wyższej Szkoły Inżynierskiej, zostałem przeniesiony do tej uczelni. Miałem trochę szczęścia, gdyż zajmowałem się badaniami materiałów, a w uczelni na wydziale budownictwa tworzono właśnie laboratorium wytrzymałościowe. Uczestniczyłem w tych pracach od początku. Później przez wiele lat byłem nauczycielem akademickim. Pewnego razu, na którejś tam z kolei konferencji naukowej, poznałem znakomitą postać - guru badań nieniszczących, profesora Zdzisława Pawłowskiego z Polskiej Akademii Nauk. Zaproponował mi roczny staż w Warszawie. Grzechem byłoby nie skorzystać. Pracowałem nad zjawiskiem emisji akustycznej w badaniu materiałów. Najprościej rzecz ujmując, chodziło w nich o to, że każdy materiał, który jest zginany, do momentu, kiedy zachowuje sprężystość, wysyła inne fale ultradźwiękowe, niż wówczas, gdy przekroczy barierę sprężystości. W roku 1980 powstała z tych badań moja rozprawa doktorska nagrodzona przez ministra. Miała znakomity i bardzo poważny tytuł: „Proces zapoczątkowania i propagacja pęknięć zmęczeniowych w stopach aluminiowych w świetle badań fraktograficznych i zjawiska emisji akustycznej.”REKLAMA:
Był pan wówczas jednym z niewielu specjalistów w Polsce, którzy zajmowali się badaniami nieniszczącymi.
Tak! Można powiedzieć, że w naszym kraju należałem do elitarnego klubu około trzydziestu specjalistów w tej dziedzinie. Dzięki temu wyjechałem na kontrakt do Gabonu. To było wspólne przedsięwzięcie Wydziału Okrętowego Politechniki Gdańskiej i Polserwisu. Przez dziewięć miesięcy pracowałem na równiku w Port-Gentil - stolicy ekonomiczniej i technicznej Gabonu w stoczni Sogares. Nadzorowałem wykonawstwo spoin na platformach wydobywczych ropy naftowej. Warunki były ciężkie, ale pieniądze znakomite! W tamtych czasach przez jeden dzień na kontrakcie zagranicznym zarabiało się tyle, ile na uczelni w Polsce przez cały miesiąc.I to wówczas pana pasja fotograficzna nabrała innego wymiaru? Stał się pan człowiekiem uwieczniającym za pomocą obiektywu różnorodność naszego świata?
To był kolejny etap dłuższej drogi. Etap bardzo ważny, ale wcale nie inicjujący. Pierwszy aparat dostałem od mojego ojca, gdy byłem w siódmej klasie. Ponieważ tato był zatrudniony w browarze i woził piwo do ekip rosyjskich w Kołobrzegu i Białogardzie... No więc, w wyniku handlu wymiennego przywiózł mi kiedyś aparat. Fotografowałem od siódmej klasy. Natomiast jeśli chodzi o podróże... Pierwszą odbyłem, gdy miałem sześć tygodni. Urodziłem się w Swisłoczy, przed II wojną to była Polska, ale dzisiaj miejscowość ta leży czternaście kilometrów od granicy, na Białorusi. No, ale jak wkroczyła tam po raz drugi armia radziecka, to my musieliśmy opuścić rodzinną miejscowość i wywędrowaliśmy ze starej Polski do nowej Polski. I tak trafiliśmy w 1951 roku do Koszalina, który był już polski, ale wcześniej przecież polski nie był. A wracając do kontraktów w Afryce, bo po pierwszym były kolejne. Nie ukrywam, trochę ciekawego materiału fotograficznego przywiozłem i to z całą pewnością wpłynęło na rozwój mojej pasji.Edward Grzegorz Funke, Fot. Waldemar Mulhstein
Kiedy przegląda się album „Moja podróż przez sześć kontynentów do Swisłoczy” widać wyraźnie, że zdjęcia z pierwszego, młodzieńczego okresu są zupełnie inne od tych, które wykonywał pan podczas niedawnych wypraw po świecie.
Podobno człowiek nieustannie się zmienia. Zmieniam się zatem i ja. A starając się poddać problem analizie... Pierwszy okres mojego fotografowania w Gdańsku i Koszalinie, to były zdjęcia analogowe i czarno-białe. W albumie znajduje się fotka de Gaulle’a. Zrobiona z bliskiej odległości. Zawdzięczam ją tylko mojemu sprytowi. Ja przecież byłem wówczas tylko dziennikarzem studenckim, ale moja zaradność sprawiła, że przez cały okres wizyty gościa z Francji w Trójmieście byłem tuż przy nim. Jak pan na pewno zwrócił uwagę, w tamtym okresie fotografowałem przede wszystkim ludzi. Kocham ludzi i zawsze mnie do ludzi ciągnęło. Natomiast od czasu Gabonu starałem się zawsze pokazywać jakiś charakterystyczny moment dla danego miejsca, dla danego kraju, czy dla danej grupy ludzi. Różnica, o której pan wspomniał, jest na tyle wyraźna, że część moich kolegów, którzy znają moje późniejsze prace, nie mogła uwierzyć, że w czasach studenckich robiłem takie zdjęcia jak chociażby „Parasolnik” znajdujący się na okładce albumu. Na marginesie, za tę fotografię dostałem pierwszą nagrodę od ministra kultury i sztuki Lucjana Motyki - radio tranzystorowe i kryształowy puchar. Na pewno wykonując różne zdjęcia w Afryce, chciałem pokazać nie tylko ludzi, ale też sam Gabon, jego egzotykę i piękno.W pana życiu następowały kolejne zmiany. Uczelnię zamienił pan na biznes.
Po powrocie z kolejnego kontraktu w Afryce wróciłem do pracy na uczelni. Ale kiedyś usiadłem przed lustrem i zadałem sobie pytanie, czy pozostanę pracownikiem naukowym i będę wymyślał jakiś wzór Edwarda Grzegorza Funke, czy też może zacznę robić coś innego. No i zacząłem działalność na własny rachunek. Pierwsze było biuro projektowo-badawcze. Nosiło nazwę ASUI. To skrót od nazwy Agencja Specjalistycznych Usług Inżynierskich. Prowadziłem badania ultradźwiękowe, radiologiczne. Jako ciekawostkę przytoczę fakt, że musiałem ukończyć kurs spawacza. Firma zajmowała się bowiem również pracami spawalniczymi, ale ja jako inżynier spawalnik nie mogłem prowadzić zakładu spawalniczego [śmiech]. Następnie zająłem się produkcją płytek korytkowych i spoczników do klatek schodowych w budownictwie wielorodzinnym. Najpierw prowadziłem zakład produkcji materiałów budowlanych sam, a później ze wspólnikami. W końcu zostałem jednym z założycieli fabryki styropianu. ARBET dziś jest doskonale znany, a zaczynaliśmy przecież jako lokalny zakład w Koszalinie. Rozrósł się w ogólnopolską markę z pięcioma fabrykami. Taki sukces ARBETu cieszy, bo widzę, że to już nie tylko ekspansja na polski rynek, ale i dalej, na Europę.Edward Grzegorz Funke, Fot. Waldemar Mulhstein
Czy biznes, który pan rozwijał pomógł w realizacji fotograficznej pasji?
Do realizacji pasji dojdziemy. Ale najpierw... Najpierw muszę powiedzieć coś ważnego. W życiu raz jest super i wszystko układa się wspaniale, ale czasami zdarzają się takie momenty, o których chciałoby się szybko zapomnieć. W 1993 roku moja żona... Prawdę mówiąc, dostała diagnozę medyczną, która była tak naprawdę wyrokiem śmierci. Na szczęście nawet autorytety medyczne czasami się mylą i po trzyletniej walce moja towarzyszka życia wyszła z choroby. W tym momencie zmieniła się nasza optyka postrzegania świata i hierarchii rzeczy. Stwierdziliśmy, że nie można w swoim życiu ograniczać się do pracy, produkcji, chodzenia na biznesowe spotkania i tak dalej. I wtedy właśnie powstał nasz projekt fotograficznego portretu świata. Zaczęliśmy go realizować. Podróżowaliśmy, przygotowywaliśmy wystawy i prezentowaliśmy materiał zdjęciowy szerokiej publiczności. Okazało się, że zrobił się z tego model na nasze nowe życie. Poznajemy coraz to nowych ludzi, odwiedzamy coraz ciekawsze kraje, doznajemy coraz to nowych wrażeń, powstają nowe zdjęcia. Z czasem zauważyliśmy, że pewne rzeczy, które mogliśmy zobaczyć i sfotografować, po roku już nie istniały. Były wspomnieniem. Chociażby wieże WTC w Nowym Jorku lub stare domy w Pekinie, które musiały ustąpić przed olimpijskimi ambicjami Chińczyków.Są jeszcze takie miejsca na świecie, w których pan nie był?
Oczywiście! Jest ich bardzo dużo. Byliśmy z żoną w ponad pięćdziesięciu krajach. W Stanach Zjednoczonych byliśmy na przykład trzy razy w różnym okresie i w różnych miejscach. Niedawno byliśmy w Etiopii. Ta wyprawa to był już naprawdę taki hard-rock. Przejechaliśmy 5650 kilometrów dwoma jeepami. Świat jest tak piękny, jeśli ktoś ma możliwości to po prostu powinien jeździć i poznawać go!Owocem podróży są liczne publikacje. Do części z nich pańska żona napisała ciekawe teksty.
Tak, na długo przed wyprawą Krysia zaczyna studiować literaturę dotyczącą danego regionu świata. I w momencie wyjazdu ona wie już wszystko. Czasami ma nawet zaplanowane miejsca, z których powinienem koniecznie zrobić zdjęcia. Na przykład w Peru podczas wyprawy do Machu Picchu wiedziała dokładnie, że jeżeli będzie pogoda, to mam stanąć przy domku ogrodnika, bo wtedy dopiero jest dobry widok. Moja żona dba abym skończył to, co zaczynam. Jest zodiakalną Wagą. Ja z kolei jestem Bliźniakiem. Mam wiele pomysłów, wiele rzeczy zaczynam, ale nie wszystkie kończę, bo po pewnym czasie przestają mnie interesować. A żona pilnuje, żebym te najważniejsze jednak kończył.A jest również pierwszym recenzentem pańskich prac?
Recenzentem, muzą, kierowniczką i ukochaną osobą. Na dodatek ona pamięta miejscowości, daty, godziny... wszystko! To pomaga porządkować naszą domową ścianę pamięci. Trafiają tam przedmioty, które przywozimy z odległych krajów. Dużo rzeczy kupujemy od tubylców. To są często, proszę wybaczyć kolokwializm, jakieś takie pierdoły. Wiemy jednak, że dając tamtym ludziom pięć dolarów, dajemy im tak naprawdę możliwość wyżywienia rodziny przez kilka dni. Za niektóre zdjęcia również płacę. Nie zawsze muszę to robić, ale wiem, że w ten sposób również pomagam. W Etiopii ludzie z części plemion nauczyli się liczyć strzały migawki. Nawet nastawiając zdjęcia seryjne nie uniknie się bezwzględnego podsumowania sesji fotograficznej.Kto jest wydawcą albumu „Moja podróż przez sześć kontynentów do Swisłoczy”?
Album został wydany przez wydawnictwo Kamera prowadzone przez Barbarę i Roberta Gauerów z Kołobrzegu. Grafikiem i edytorem był Darek Jakubowski. Dzięki nim mój album wygląda naprawdę wspaniale. Wstępniak napisany jest przez mojego przyjaciela Ryśka Ulickiego człowieka, którego większość ludzi kojarzy chyba, jako autora tekstu do piosenki „Kolorowe jarmarki”. Warto przypomnieć, że on napisał kilkaset piosenek. W albumie jest również tekst Erazma Felcyna i artykuł Jadwigi Kobryniec z „Gazety Swisłockiej” o naszym pobycie w tej białoruskiej miejscowości. Wydanie albumu „Moja Podróż” wpisuje się świetnie w projekt „Arbet z Kulturą”. Projekt ten, zainicjowany przez FS ARBET, cieszy mnie szczególnie jako człowieka kultury. Uważam, że działalność przedsiębiorstwa powinna dostrzegać także inne niezwykłe, poza biznesowe sfery życia.Dziękuję za rozmowę.
(MŻ)
REKLAMA:
REKLAMA:
Źródło: Obud.pl